Obrazek który chyba najczęściej pojawia się w moich wspomnieniach z podstawówki to szatnie. Wchodzisz do budynku i schodzisz do obskórnej piwnicy pełnej klatek. Szatnie miały jakieś dwa na dwa metry i były przedzielone metalową siatką, taką jak od płotu. Było ich czterdzieści kilka sztuk zamkniętych na kłódki, piwnica była niedoświetlona, a siatka pomalowana na brązowo. Niezapomniane wrażenie.
W każdej szatni były wieszaki ponumerowane od jednego do trzydziestu kilku. Każda klasa miała co roku przydzielaną inną szatnię, a numer wieszaka odpowiadał numerowi w dzienniku. Jeśli trafiłeś akurat na połamany wieszak - czekał cię rok tłumaczenia się przed szatniowymi nazistkami dlaczego wieszasz rzeczy na numerze trzydzieści kilka, a nie swoim.
Szatniowe nazistki jako kobiety pracujące nie rwały się do schodzenia do piwnicy i otwierania szatni poza przerwami, więc jeśli zachorowałeś albo była akurat ostatnia lekcja i skończyłeś wcześniej pisać sprawdzian - pech, czekasz do przerwy albo wracasz bez kurtki. O dziwo, pomimo tak ścisłej polityki bezpieczeństwa, ciągle coś ginęło.
Miejsce numer dwa to ślepy koniec schodów które kiedyś stanowiły alternatywne wejście do szatni, ale jakiś geniusz je zamurował. Nauczycielki dyżurujące na przerwach raczej się tam nie pojawiały, więc chodziliśmy tam z ŁK wyładowywać agresję na systemie który więził nas tu przez kilka godzin dziennie. Naturalnie, o ile starsze klasy nie dawały tu komuś wpierdol ani nie paliły fajek.
Z lekcji pamiętam ogólny syf, wiecznie połamane kwiaty które zdecydowanie bardziej szpeciły niż zdobiły pomieszczenie, no i ławki. Ławki były poustawiane według wielkości, z przodu klasy najmniejsze i im dalej od tablicy, tym większe. Miały blaty o nieokreślonym szaro-niebiesko-jakimś kolorze i wyglądały jakby zawsze były brudne. Często trafiała mi się ławka na tyle mała, że musiałem ją trzymać na kolanach siedząc w jakiejś komicznie zgarbionej pozie. Dobrze że ominęły mnie czasy kiedy dążyło się do siedzenia w pierwszym rzędzie, bo to prestiż - obawiam się że edukacja nie skończyłaby się na zwykłej skoliozie.
Były jeszcze lekcje WF. Koło sali gimnastycznej były osobne szatnie które nie wyglądały jak klatki, a nawet miały obok zamkniętą na klucz salę prysznicową. Przebieraliśmy się z jakąś losową inną klasą, więc wszelkiego rodzaju kradzieże i akty agresji zdarzały się częściej, niż na codzień - wiadomo, nie swoi to można sobie pozwolić. Jeśli chodzi o same lekcje to najmilej wspominam siedzenie na ławce rezerwowych. Kazali nam grać w różne gry zespołowe nie tłumacząc przedtem zasad. O ile w przypadku piłki nożnej za swój brak znajomości zasad mogę winić tylko Ojca, bo wiadomo że każdy porządny Polak wie co to jest spalony, a mi w domu ta wiedza nie została wpojona - o tyle mogłem chyba oczekiwać od nauczyciela wytłumaczenia mi dlaczego podczas gry w kosza jak miałem piłkę ktoś nagle zaczynał krzyczeć "kroki" i cała drużyna była na mnie wkurzona. Był jeszcze dwutakt, który wedle moich obserwacji polegał na tym żeby podbiec z piłką i trafić nią do kosza. Nic bardziej mylnego, dwutakt to układ w którym w określonej kolejności stawiasz kroki, odbijasz piłkę i wybijasz się z odpowiedniej nogi. Wiedzieli ci, którzy mieli starsze rodzeństwo. Ja nie zaliczałem.
Całkiem fajnie za to wspominam WF na dworze. Zawsze była jesień albo późna wiosna. Jeśli była gra w piłkę, staliśmy z ŁZ na obronie i rozmawialiśmy o jakichś ważkich sprawach, w wypadku rozgrzewek i biegów na 300 metrów - prawie uprawialiśmy jogging, to znaczy biegliśmy z prędkością z grubsza odpowiadającą chodzeniu, ale nie mieliśmy na sobie pedalskich ciuchów.
Przeraża mnie myśl, że kiedyś się rozmnożę i będę musiał posłać potomstwo do jednego z tych zakładów penitencjarnych, a na dodatek samemu użerać się z kadrą.